Nie lubię w weekendy w sezonie grzybowym chodzić do lasu . Dużo ludzi, dużo hałasu stworzonego przez ich wzajemne nawoływanie się i spłoszone zwierzęta umykające przez łąkę z jednej części lasu do drugiej. Ale dzisiaj zrobiłam wyjątek, bo po kolejnym tygodniu spędzonym na wysokich obrotach w pracy i przechorowaniu skutków ubocznych drugiej dawki szczepienia, potrzebowałam długiego spaceru. Więc psy na smycz i poszliśmy. Oczywiście przy okazji natrafienia na swojej drodze na grzybka trudno było przejść obok udając, że go nie zauważamy i w ten sposób kilka z nich wróciło z mami do domu 😉 . Są kozaki, prawdziwki, maślaki a ja najbardziej lubię podgrzybki, ale niestety jeszcze tutaj nie ma. Poza tym poszliśmy w tę część lasu, gdzie spodziewaliśmy się spotkać jak najmniej grzybiarzy, czyli tam, gdzie nie koniecznie coś znajdziemy, bo nie to było celem spaceru.
I po wyjściu z lasu widać już nasz dom.
Po powrocie niedzielny obiad i korzystamy z "nicnierobienia". Od czasu do czasu po prostu trzeba sobie odpuścić trochę, bo zbyt często przewija się przez głowę myśl „mało
casu, kruca bomba” jak to mówił reżyser w filmie"Vabank". No cóż, obowiązków i innych spraw, które chciałoby się zrobić jest tyle, że czasu zawsze będzie mało, więc niech chociaż jeden dzień w tygodniu będzie takim, w którym tego czasu nie gonimy. A słońce właśnie zachodzi ....